Po opuszczeniu towarzystwa Kestral, Klo postanowił udać się w miejsce, którego... raczej nie odwiedziłaby ona. Owszem, polubił ją, ona jego pewnie jakoś też, ale na razie wolał trzymać się z daleka - niech myśli o nim, że przeleciał i uciekł, było to i tak lepsze od tego, że zaczęła myśleć o nim i o jego uczuciach. Tym bardziej, że zaczęły się one najwyraźniej jakoś ukazywać w jego zachowaniu, skoro je dostrzegła. Teraz zaś był zdezorientowany... nie wiedział, gdzie ma iść, co zrobić, o czym myśleć. Jak zwykle, był sam. Z grobową miną przechodził między uliczkami, obok pewnego zaułku... gdy nagle usłyszał, jak w ścianę uderzyła jakaś psina. Momentalnie zatrzymał się i spojrzał na nią, na początku zastanawiając się, czy żyje. Tak po prostu uderzyła w ścianę i nawet pięknej, soczystej "kurwy" z tej okazji nie puściła z pyska? Nieźle. Tak czy siak, Klo przysiadł przed zaułkiem... i zaklaskał w łapy. - Pizgło jak tupolew o brzozę!